środa, 21 września 2016

Uwiecznieni Zapomniani, czyli „Oblitus: Rise of the Forgotten”

Oglądając filmy wojenne, których bohaterowie to żołnierze służący pod "gwieździstym sztandarem" podczas II wojny światowej, słyszymy masę nazwisk świadczących o europejskim pochodzeniu chłopaków wysłanych z bronią na drugi koniec świata . Co jakiś czas między Irlandczykami i Włochami pojawia się wojak ze swojsko brzmiącą końcówką "-ski" czy "-sky". I to właśnie o nich opowiada krótkometrażowy "Oblitus: Rise of the Forgotten" Adama Aljovicha, który na obsadę swojego obrazu wybrał rekonstruktorów historycznych.


„Oblitus: Rise of the Forgotten” to krótkometrażowy film w reżyserii Adama Aljovicha (będącego również autorem zdjęć) przedstawiający epizod z walk amerykańskiego 115. pułku 29. Dywizji Piechoty, u schyłku bitwy o Las Hurtgen, w tym historię żołnierzy polskiego pochodzenia. Akcja rozgrywa się jesienią, a dokładnie na początku grudnia 1944 roku w trakcie wyczerpujących walk na granicy niemiecko-belgijskiej, w okolicach miasta Jülich (w dolinie rzeki Ruhr). Co ciekawe, żołnierzy 29. DP koneserzy kina wojennego mogą kojarzyć ze sceny lądowania na plaży Omaha w „Szeregowcu Ryanie”. Nie była to jednak ani elitarna, ani legendarna jednostka – ot, jedna z wielu dywizji zwykłej, szarej, pchanej do ataku piechoty, niekoniecznie uczestnicząca w starciach, o których najczęściej piszą historycy czy o których robi się dochodowe i znane filmy.

W produkcji wystąpili profesjonalni rekonstruktorzy historyczni z kilku grup, odtwarzający jednostki amerykańskie (SNAFU, GRH 2nd Rangers i Normandia 44) i niemieckie (545. Sperr-Division, GRH Ostfront, GRH 78. Sturmdivision) z okresu II wojny światowej, z doświadczeniem w pokazach „żywej historii” podczas imprez militarnych, a nawet na planach filmowych. Jeden z nich, Piotr Jurek, podjął się zadania stworzenia razem z Adamem Aljovichem scenariusza. Aby zebrać fundusze na film, powstający głównie z własnych środków twórców, zorganizowano crowdfundingową akcję na portalu polakpotrafi.pl, dzięki której udało się zebrać 7.600 pln. To właśnie tam produkcję reklamował m.in. klip, gdzie między wypowiedzi twórców i historyka, prof. dr hab. Andrzeja Olejko, włożono nagrania ze zdjęć próbnych kręconych zimą. Robiły one wrażenie – zbliżenia na detale, ujęcia w zwolnionym tempie, fragmenty sceny batalistycznej. Sam „Oblitus” powstał w kwietniu br. w ciągu dwóch 15-godzinnych dni zdjęciowych. Odtworzenie jesiennych warunków utrudniało, jak na złość, piękne wiosenne słońce, ale akurat ten fakt zamaskowano w postprodukcji.


Jako że interesuje mnie rekonstrukcja historyczna i, oczywiście, kino wojenne (nie tylko to wysokobudżetowe), z przyjemnością objąłem projekt patronatem medialnym fanpage’a „Keep Shooting – Guns in Movies”. Wraz z kolejnymi fotkami z planu, mój apetyt rósł – także dlatego, że wreszcie na czoło, jako odtwórcy głównych ról, wysuwali się rekonstruktorzy, zwykle będący statystami, jakkolwiek profesjonalnymi (dzięki swojej wiedzy i wyposażeniu). W produkcji Adam Aljovicha widziałem kolejny silny argument służący przekonaniu polskich filmowców do stałego angażowania rekonstruktorów historycznych zamiast ludzi z ulicy przebieranych w mundury.

Dzięki uprzejmości reżysera miałem okazję obejrzeć „Oblitus: Rise of the Forgotten” jeszcze przed oficjalną premierą, która nastąpi w lutym 2017 rok – otrzymałem kopię festiwalową, która została zgłoszona na Festiwal Filmów Sundance w kategorii „film krótkometrażowy”. Głodny niezwykłej historii zrealizowanej przez rekonstruktorów odpaliłem film i… niestety pozostawił on we mnie pewien niedosyt.


To, z czym miałem największą trudność, to przywiązanie się do konkretnej postaci, czy to pojawiającego się na początku żołnierza, który podaje koordynaty dla artylerii (wg mnie to on miał wysuwać się na czoło historii), czy któregokolwiek z reszty amerykańskich czy amerykańsko-polskich G.I., choćby jednego z rannych, o którego życie walczą sanitariusze. Z drugiej strony – rozumiem fakt, że w krótkometrażowym filmie trudno jest zbudować emocjonalną więź między postaciami i widzem. Dodatkowo, wyobrażam sobie, że reżyser – chcąc pokazać walczących w szeregach U.S. Army Polaków, miał świadomość tego, że ci chłopcy, będąc zwykłą, szarą piechotą, często dopiero co przysłaną z uzupełnień, pozostawali anonimowi, ginęli jak muchy nim ktokolwiek zainteresował się, jak mają na imię. Taki mógł być też zamysł - by pozostali anonimowi, mając jednak wspólną, zbiorową "polską twarz".

Być może w związku z brakiem emocjonalnej więzi z którymkolwiek bohaterów, trudno mi było uchwycić oś opowiadanej historii, choć tu znów nasuwa mi się myśl, iż było to celowe zagranie twórców – pokazanie jedynie epizodu z dehumanizującej machiny wojennej, gdzie trudno przywiązać się do konkretnej postaci, ale i trudno skupić uwagę na jednym elemencie, bo wojna zlewa się w jeden wielki kocioł.

Przypuszczam, że niedosyt w opowiadaniu historii spowodował fakt, w jaki została ona przedstawiona – film rozpoczyna scena, w której żołnierz wzywa sanitariusza do swojego rannego kolegi. Nadbiega niemiecki Sanitäter i w tym momencie następuje przerwa – cofamy się o kilka godzin, widzimy przygotowania do natarcia na niemieckie pozycje w okolicach miasta Jülich, w tym wspomniane naprowadzanie artylerii na Niemców. Pod koniec, wszystkie te wydarzenia łączą się logicznie ze sobą. Postacią spajającą historię fabularną klamrą ma być właśnie żołnierz podający koordynaty, a po zakończonym natarciu słyszymy znane z początku filmu wzywanie sanitariusza, ale mimo tego historia wydała mi się powierzchowna czy też niekompletna.


Nie wiem, na ile twórcy inspirowali się grami komputerowymi, ale miałem momentami wrażenie, iż oglądam „cut-scenki” z „Call of Duty” czy „Medal of Honor” – filmowe przerywniki między główną grą. Dialogi i część ujęć, a także muzyka w trakcie filmu czy dialogi (składające się głównie z typowych zwrotów z filmów wojennych czy właśnie gier) sprawiały wrażenie „żywcem” wyciągniętych z komputerowego ekranu – być może stąd to wrażenie powierzchowności, które zwiększyła momentami „sztywność” gry niektórych rekonstruktorów (rzecz jasna, jestem w pełni świadomy, że nie oglądałem w akcji profesjonalnych aktorów).

Akcja filmu trwa około 9 minut, pozostałe 6 minut to napisy końcowe, podczas których każdy z amerykańskich bohaterów przedstawiony został na stylizowanym zdjęciu przy nieco monumentalnej muzyce. Tylko ilu z nich faktycznie udało nam się zapamiętać z filmu, by móc przywołać ich „w akcji” widząc końcowe fotografie? Rozumiem jednak, że twórca chciał w ten sposób wyróżnić swoich aktorów, którym w wojennej zawierusze nie mogliśmy się zbyt dokładnie przyjrzeć, i docenić ich pracę.

O tym, iż mamy do czynienia z żołnierzami polskiego pochodzenia możemy dowiedzieć się m.in. z fragmentu dialogu, w którym weteran zwraca się do młodego żołnierza po nazwisku „Zabinsky”, wyraźnie wskazującym jego nadwiślańskie pochodzenie. Gdzieś w trakcie ataku pada również polskie przekleństwo. Domyślam się, że autor nie chciał epatować znaczkiem „PL”, ale jeśli film miał skupiać się w założeniu na wojakach o nazwisku „Kovalsky”, to wg mnie zabrakło silniejszego nacisku na ten element, chyba, że celowo reżyser zostawił główne podkreślenie udziału Polaków na pointę filmu. Oczywiście, bohaterowie w pewnej części mówią z wyraźnym polskim akcentem, co akurat było równie zamierzone, jak naturalne (większość z nas, nie operując angielskim na co dzień i nie mając kontaktu z native’ami, mówi z nadwiślańską naleciałością), paru udaje się z sukcesem ten akcent zamaskować. Dla mnie, jako filologa, to spory plus. Szkoda tylko, że rekonstruktorzy z talentem aktorskim nie mieli okazji wykazać się nim w większym stopniu, ale tu znów pojawia się kwestia ograniczonego czasu, jak i samego mechanizmu opowieści i prowadzenia historii.


W filmie wyróżnia się zdecydowanie scena opatrywania poważnie rannego żołnierza (filmowana zza pleców sanitariuszy – w kwestii budowania więzi emocjonalnej ten moment był temu najbliższy). Wrażenie robi także scena ataku na niemieckie pozycje z przekonującymi efektami pirotechnicznymi i zgrabnie wplecionymi efektami komputerowymi (smugowymi pociskami, trafieniami itd.), z ziemią, brudem i krwią lecącą w stronę obiektywu kamery (świadomie prowadzonej przez Adama Aljovicha nieco inaczej niż przyzwyczaiły nas do tego amerykańskiego produkcje, z „Szeregowcem Ryanem” na czele).

Muszę tu jednak zaznaczyć, że nie do końca przekonał mnie sposób, w jaki amerykańscy żołnierze podeszli do zadania. Owszem, artyleria teoretycznie zniszczyła niemieckie moździerze, ale beztroska z jaką kapitan prowadził pluton przez pole bardziej wyglądała na spacer niż marsz w kierunku wrogich pozycji – marsz, który miał być „dokończeniem zadania”, czyli w praktyce – wyparciem wciąż obecnych tam Niemców. Biorąc pod uwagę doświadczenia obu stron z zaciekłych walk z Lasu Hurtgen, spodziewałbym się większej ostrożności. Stosunkowo beztrosko wg mnie podchodził do swojej pozycji również obserwator przekazujący koordynaty dla amerykańskiej artylerii. Ale być może tym właśnie twórcy chcieli przekazać smutną prawdę, iż wielu żołnierzy z punktów uzupełnień (tzw. „repple-depple”, czyli „replacement depots”), zwłaszcza w okresie końcowym wojny, docierało na pierwszą linię bez odpowiedniego przeszkolenia. I choćby dlatego ginęli oni tak szybko.

Jaki jest zatem „Oblitus: Rise of the Forgotten”? Zdecydowanie docenić należy fakt, iż Adam Aljovich podjął się wcale niełatwego zdania. Skrzyknął rekonstruktorów z różnych grup – ludzi z wiedzą i sprzętem, ale niekoniecznie z doświadczeniem aktorskim, których obsadził jako głównych bohaterów krótkiej opowieści - w filmie bez wielkiego nazwiska, przyciągającego uwagę szerszej widowni i sponsorów. W filmie, który w ogromnej części powstał dzięki pasji, chęci podzielenia się nią, poświęceniu czasu, ale i znacznym funduszom wyłożonym z „własnej kieszeni”, a więc w filmie z ograniczonymi środkami. Akcja crowdufundingowa, jakkolwiek pomocna, pomogła zebrać tylko część wymaganych pieniędzy.


„Oblitus” jest dla mnie krokiem naprzód dla środowiska rekonstrukcyjnego – po pierwsze w świecie filmu, a po drugie – w świadomości naszego społeczeństwa. Niestety, w obydwu przypadkach można nadal spotkać się ze stwierdzeniem, że rekonstrukcja historyczna to „przebieranki” czy „zabawa”. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, jak ogromną wiedzą dysponują rekonstruktorzy. Produkcje, takie jak obraz Adama Aljovicha mają szansę to zmienić na lepsze, a przy okazji – zwiększyć zainteresowanie ludzi historią, w tym epizodami, o których niekoniecznie mówią podręczniki.

I to jest właśnie, według mnie, największa wartość filmu - czynnik edukacyjny. Dowiadujemy się, m.in. jak stosunkowo znaczącą liczbę w Armii USA stanowili żołnierze o polskich korzeniach, szczególnie w stosunku do procentu Polonii w amerykańskim społeczeństwie. Film porusza także inny istotny fakt. Często, zupełnie tego nieświadomi, Polacy walczyli przeciwko sobie, gdy do walki z amerykańską jednostką, w której skład wchodzili nasi rodacy, Niemcy wysyłali oddziały ze służącymi weń pod przymusem Ślązakami. To właśnie o nich opowiada „Oblitus” – mówi głosem zapomnianych – tych szarych „piechociarzy” „Kovalskych”, którym do tej pory nikt tego głosu nie dał. Nawet jeśli „Oblitus” nie zostanie doceniony na Festiwalu Filmowym Sundance, cieszę się, że powstał i że mogłem wesprzeć jego realizację, choćby tą niewielką kwotą w ramach crowdfundingowej akcji. Mimo pewnych wątpliwości, uważam, że było warto. Trzymam kciuki za kolejne filmowe historyczno-rekonstrukcyjne projekty całej ekipy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz